Kaszę nauczyłam się jeść dzięki ogromnym zmianom w moim stylu życia i dbania o siebie , jakie wprowadziłam ponad 11 lat temu. Powód jak to zazwyczaj bywa – życie - chorujące dzieci, dodam chorujące nieprzerwanie od 2 listopada do końca lutego w rytmie: katar, kaszel, zapalenie oskrzeli, prawie zapalenie płuc, z dodatkową atrakcją w postaci ropnego wycieku z ucha. Z pomocą wykwalifikowanego terapeuty ajurwedyjskiego powoli zaczęłam brać na siebie odpowiedzialność za zdrowie i wybory żywieniowe najpierw moich dzieci, a ponieważ byłam matką karmiącą, to były też i moje wybory.
Dużo to mówi o ówczesnej, mojej kondycji psychicznej a i fizycznej (ale też i wielu innych mam) – łatwiej nam zadbać o innych niż o siebie. Dziś wiem, że jeśli w moim „kubeczku” widać dno, to nie napełnię kubeczków moich bliskich a i sama pewnie zaraz zapadnę się lub podupadnę na zdrowiu. Koniec tej historii jest taki, że moje dzieci jedzą odpowiedzialnie i nie chorują więcej niż 2 -3 infekcje w sezonie zimowym.
Kaszę jaglaną polecano mi wtedy z wielu stron, więc poszłam do spożywczaka (jeśli czytają mnie Panie z Alti przy Powstańców – pozdrawiam serdecznie). Kupiłam, ugotowałam i wywaliłam do kosza. Nie dało się tego jeść, takie gorzkie! Po prostu niesmaczne, organizm sam odrzucał tego typu jedzenie. Już wtedy szukałam produktów ekologicznych. Zatem kolejnym razem wizyta w sklepie bio, kasza jaglana zakupiona, ugotowana i... skończyła jak jej poprzedniczka.
Kolejne źródło to bazarek w Mielcu – i tam jedna ze sprzedających kobiet mnie oświeciła (sama sprzedawała kasze jaglaną), że najważniejszy w kaszy jaglanej jest czas, który upłynął od jej obłuskania do spożycia. Najlepiej gdy nie jest dłuższy niż 3 miesiące. Kasza jaglana jest drobna, a ziarno pozbawione łuski bardzo szybko jełczeje. Efekt tego procesu to gorzki smak ziarna.
Kasze są bogate w białko i tłuszcze, to one jełczeją w każdym ziarnie czy mące. Wiele roślin jest pozbawianych zarodka – najbogatszej w wartości odżywcze części ziarna, która równocześnie najszybciej jełczeje.
A potem dowiedziałam się o tym jak proso (ale też i gryka i rzepak) są traktowane na polach przez rolników tzw. konwencjonalnych, czyli o desyfikacji glifosatem. Od tamtego momentu, z wyboru nie jadam kaszy nie eko.
Żeby zrozumieć o co chodzi, trzeba zanurzyć się w pole pełne gryki lub prosa i zobaczyć jak wyglądają te piękne i zdrowe rośliny. Przy gryce jeszcze dodatkowo można poczuć jak pachnie, i posłuchać owadów, dla których jest rajem.
O ile dolne ziarenka na łodydze gryki są już prawie dojrzałe, to góra rośliny jeszcze potrafi kwitnąć, nie zasycha, jak np. pszenica czy owies. Co to oznacza w praktyce dla rolnika? Żeby zebrać takie ziarno musi je potem długo dosuszać, co jest praco- energo- i kosztochłonne.
Czyli „Pani! to się nie opłaca…”
Co zatem jest opłacalne? Zakup środka, który wypala większość życia – chwasty, mikroorganizmy, owady, i spryskanie, czyli tak naprawdę zabicie roślin, poczekanie aż przyschną i zebranie suchego ziarna, z pestycydem na całej roślinie...
Rozwiązanie?
Kasza ekologiczna, najlepiej od lokalnego rolnika, którego znacie. Żeby nie jeździła długo i nie stała na magazynie.
Dlatego właśnie zdołaliśmy dostać limitowaną ilość kaszy jaglanej od rolnika który nie tylko sam uprawia rośliny, ale też sam remontuje i przywraca do życia stare maszyny do obróbki kaszy jaglanej i gryczanej, obłuskuje stare odmiany ziaren (orkisz, płaskurka, samopsza), do tego jest pasjonatem zapomnianych starych roślin jak lędźwian czy pszenica wysokolitewka. Bogdan Chara także tłoczy oleje ze swoich ziaren, lnu i lnianki rydzowej. To ogromny zaszczyt się od niego uczyć, byliśmy kilkakrotnie w jego gospodarstwie Ekorab, a także na seminariach, gdzie był wykładowcą. Tacy rolnicy mają swoich klientów indywidualnych i rzadko dysponują nadwyżkami w ilościach hurtowych.
Komentarze (0)